Napisany: 2010-10-14
Nie pamiętam w jaki sposób znalazłam się na Rozdrożu Izerskim. Chyba przywiozła mnie karetka...
Jesteśmy pokoleniem dzieci, których rodzicom wojna zabrała dzieciństwo i młodość, a pozostawiła choroby: tyfus, alkoholizm i gruźlicę. U mojej matki wykryto gruźlicę, gdy byłam w piątej klasie szkoły podstawowej. Matka wyjechała do sanatorium, a my – trzy córki – zostałyśmy w domu z ojcem alkoholikiem. Ludzie latami przebywali w sanatoriach, dziennie łykali po 30 tabletek. Operacje odbywały się na miejscu. Polegały na wycinaniu żeber, aby dostać się do chorego płuca. Dopiero później poznano metodę rozchylania żeber...
Odnalazłam zdjęcia z tego okresu. Każde zdjęcie przeżywam oddzielnie, tak prywatnie, skrycie...
Gdy skończyłam piątą klasę, matka zaprosiła mnie i moją starszą siostrę do siebie do sanatorium. Wsiadłyśmy w pociąg z Warszawy do Jeleniej Góry, a tam w autobus do Kowar. Sanatorium było na wzniesieniu i nazywało się "Bukowiec". Nieco wyżej było drugie – "Wysoka Łąka".
Pamiętam moje rozprute białe buty, które matka zszyła różową nitką. Pamiętam jej ciepły sweter, który zrobiła sobie na drutach. Chyba już nigdy nie było mi tak ciepło jak wówczas. Wraz ze starszą siostrą postanowiły, że zostanę z matką. Siostra wróciła do Warszawy.
Ja z matką przy grobie zmarłej na gruźlicę córki donatorów szpitala Bukowiec w Kowarach (fot. archiwum M. Pietraszewskiej)
Wakacje 1970 roku spędziłam w Lubaniu. W domu przyjaciela mojej matki, też chorego na gruźlicę. Najważniejsze dla niej było to, że miał mieszkanie i wysoką emeryturę wojskową. Później odkryłam, że matka, gruźlicę miała już dawno zaleczoną, a w sanatorium przebywała dzięki rozdawanym drobnym prezentom. Miesiąc po rozpoczęciu nauki w szóstej klasie matka ponownie pojechała do "Bukowca", a ja trafiłam do prewentorium. Nie pamiętam w jaki sposób znalazłam się na Rozdrożu Izerskim. Chyba przywiozła mnie karetka.
Pierwsze duże wrażenie zrobiły na mnie prowadzące na piętro szerokie drewniane schody. Kierownik – Konstanty Łazarkiewicz – starszy szczupły i wysoki mężczyzna o krzaczastych wąsach, utkwił mi w pamięci właśnie na tych schodach. Potem poznałam jego żonę. Miała na imię Celina, a ich syn, który często odwiedzał prewentorium, studiował we Wrocławiu. To znany później reżyser filmowy i teatralny – Piotr Łazarkiewicz. Kierownik miał jeszcze jednego syna, z pierwszego małżeństwa. Mieszkał wraz z rodziną we Wrocławiu i był lekarzem.
W prewentorium przebywało w tym czasie około setki dzieci. Dziewczynki mieszkały na pierwszym piętrze obok pokoju Kierownika i jego rodziny, a chłopcy mieszkali na drugim piętrze. Pokoje wychowawców znajdowały się na tyle budynku. Tylko Pani Maria miała pokój na piętrze z dziewczynkami. Często przebywała u swojego przyjaciela, nauczyciela matematyki. Starszego pana, zwanego "Profesorem".
Ponownie popatrzyłam na zniszczony budynek. W nocy płakałam. Nie będę już płakać, ale to trudne...
Na parterze budynku znajdowały się: stołówka, świetlica z telewizorem i klasy. Pomieszczeń było więcej, ale my dzieci, nie miałyśmy do nich dostępu.
Wszyscy byliśmy w wieku szkolnym lecz tylko do 6 klasy. Aby ukończyć podstawówkę uczniów 7 klas przewożono do innego prewentorium. Mnie przeniesiono potem do Obornik Śląskich, gdzie ukończyłam siódmą klasę, po której wróciłam do Warszawy.
Nie pamiętam pierwszych dni pobytu. Na pewno było już zimno – na spacery wychodziliśmy ciepło poubierani. Po powrocie obuwie zostawialiśmy przy drzwiach wyjściowych z tyłu budynku. Pamiętam stojące równo w rzędzie pary małych butów.
Lekcje odbywały się w łączonych klasach. Tylko moja, szósta klasa, miała oddzielną salkę. Mieściło się w niej chyba pięć ławek, takich drewnianych i bardzo starych. Było nas mało, więc się mieściliśmy. Nikt nie siadał w pierwszej ławce. Na matematyce, "Profesor" zostawiał na niej kaszę mannę ze śniadania. Kiedyś popołudniu podczas odrabiania zadanych prac domowych strasznie rozrabialiśmy. Wpadł "Profesor" i okrutnie na nas krzyczał. Nic jednak nie rozumieliśmy – zapomniał założyć protezę... Panią Marię też pamiętam nieustannie krzyczącą. Choć na swój sposób na pewno nas kochała. Opiekowała się nami.
Przed prewentorium. Od lewej: moja matka, ja, Rózia, imienia kolejnej dziewczynki nie pamiętam (fot. archiwum M. Pietraszewskiej)
Jako jedyna byłam z Warszawy, co utrudniało nawiązywanie kontaktu z rówieśnikami, ale miałam w klasie przyjaciółkę. Moją kochaną Rózię. Przyjechała z Wałbrzycha. Mimo upływu lat, kiedy o niej myślę – mięknie mi serce. Biedna dziewczynka, taka spokojna... Byłyśmy jak nierozłączki.
© Góry Izerskie 2006-2023
http://www.goryizerskie.pl