• start » Astroturystyka » Tu Wielki Wóz jest ładniejszy
Napisany: 2013-10-10
Osobista relacja z VIII Astronomicznego Dnia w Izerskim Parku Ciemnego Nieba, jednego z uczestników
Już tydzień wcześniej pojawiła się pierwsza informacja o VIII Astronomicznym Dniu - nieco mglista - i pomysł ewentualnego wyjazdu. Jednak decyzja o wyprawie okazała się wyjątkowo spontaniczna. Hasłem motywującym okazało się jedno słowo - "nocleg". Mnie również zainspirowało by przyłączyć się do nieco hardkorowej wyprawy...
Preludium całej eskapady było wejście na Stóg Izerski. Gdyby wtedy ktoś nam powiedział, że nasz licznik zamknie się w przedziale około ośmiu godzin marszu i pokonaniu nieskończonej ilości kilometrów - chyba na nowo rozważylibyśmy swój pomysł. Czy aby ten spontan nie zaprowadzi nas w skrajne strefy naszej wytrzymałości? Górę wzięła chęć przeżycia niezwykłej i niebanalnej podróży do gwiazd. To może z każdego wydobyć ogromne pokłady nieodkrytej dotąd mocy. Dobrze przygotowani i przede wszystkim w doborowym towarzystwie (czyli ;-) swoim) opracowaliśmy strategię. Lecz bez wzmocnienia własnego organizmu nawet nie ma co planować spaceru. Na szczęście zimno nie straszne, kiedy herbatę wzbogaci się wysokooktanowym paliwem... kosmicznym.
Nasza wiedza astronomiczna nigdy nie sięgała gwiazd, więc postanowiliśmy ją na bieżąco uzupełnić w Wirtualnym Obserwatorium Ciemnego Nieba. Tam poznaliśmy gwiazdozbiory i ich układ na niebie. Zobaczyliśmy jaka jest różnica w nieboskłonie zanieczyszczonym światłem, a czystym. To było ciekawe doświadczenie, za które podziękowania należą się Stowarzyszeniu POLARIS.
Dowiedzieliśmy się także że spadające gwiazdy to meteoryty, rysujące swą podróż na niebie przejściem przez gęstą atmosferę. Potem każdy z nas wziął do ręki taki meteoryt. Ciekawe - kiedyś w samotności krążył sobie w przestrzeni, aż postanowił wylądować na ziemskim globie spełniając nasze życzenia. Ta porcja wiedzy była zasługą Przedstawiciela Polskiego Towarzystwa Meteorytowego.
Uzbrojeni w teorię wyszliśmy, a raczej wycisnęliśmy się poprzez światłoszczelne grodzie, sprawdzić w ją praktyce. Czy rzeczywiście te wszystkie gwiazdy są tak poukładane na czystym, ciemnym niebie? Jak można się było spodziewać gwiazdy do figlarnych należą. Nijak nie pozwalały się rozpoznać. Żadnego porządku - czysty chaos! Pomocną astronomiczną dłoń wyciągnęli czescy astronomowie z Klubu Astronomów Liberecka. Osaczyliśmy co nieco tych niebieskich urwisów. Wielki Wóz nawet okazał się wyjątkowo fotogeniczny. Tak zapatrzeni przejechaliśmy się na jego kosmicznym uroku, bo nim się obejrzeliśmy zniknęli i Czesi i ich teleskopy. Zejście na ziemię zawsze jest brutalne. Już prawie pogodziliśmy się że samotną trojką, niczym w Apollo(1)3 w przestrzeni kosmicznej, udamy się w ciemność na wędrówkę ścieżkę planetarną. Niczym zagubione meteoryty będziemy krążyć w tej ciemnej przestrzeni, szukając spełnienia obietnic z dopiero co wymacanego żelazowego kosmicznego kamienia.
Jednak śmierdzący rdzą meteor roztoczył nad naszymi planetoidalnymi głowami parasol niespodzianek. Z ciemności, niczym z kultowego filmu Stanleya Kubricka, wyłoniła się grupa astronomicznych piechurów. Przewodzili im nadzwyczajni bywalcy Izerskiego, tak samo części ziemskiej jak i kosmicznej, Parku Ciemnego Nieba. Szykując się do trudnego lotu, wyszli z otchłani ziemskiej powierzchni i zabrali nas w podróż ścieżkami ciemności i kosmosu, nieznanych planet i miejsc, niczym z najdalszych zakątków galaktyki. Orbitując to w górę, to w dół mijaliśmy wzdłuż astro-ścieżki karłowate planety. O Plutonie, Haumea, Makemake i Eris opowiadał Sylwester Kołomański. Jak nieskończony jest wszechświat, tak wielka jest wiedza tego niezwykłego przewodnika po labiryncie kosmicznej przestrzeni. Kiedy nadchodziła pora odpalenia silników do podróży na kolejną planetę, wsłuchiwaliśmy się w historie ziemskich przestrzeni Ciemnego Parku, które wyjątkowo ciekawie odkrywał przed nami Arkadiusz Lipin.
Gdyby nie ci nadzwyczajni przewodnicy, to pewnie naszą wędrówkę w tych magicznych przestworzach zaczęlibyśmy odmierzać w świetlnych godzinach ciągnących się niemiłosiernie. Zmęczenie i ciężkie bagaże dawały się we znaki. Ziemska grawitacja co raz bardziej nas przyciągała do swej powierzchni. Doskwierało nam pragnienie zabłąkanego astronauty dotarcia do planetarnego portu. Wypatrywaliśmy najmniejszej oznaki naszej kosmicznej stacji - Chatki Górzystów. Wreszcie na niezmierzonym oceanie mroku dostrzegliśmy jutrzenkę nadziei. Najpierw majaczyła w oddali - miraż na pustyni ciemności. Aż co raz bardziej zbliżał się do nas widok wyraźnego blasku chwiejnego płomienia świecy za oknem. Z żalem, ale także ze zmęczeniem, żegnaliśmy "pilotów" i resztę załogi, dziękując za wspaniałą przygodę. Chwilę jeszcze machaliśmy im na pożegnanie, aż noc całkowicie ich pochłonęła.
Ruszyliśmy na przełaj w kierunku zbawczego schroniska. Wcześniej obiecaliśmy sobie zdjęcia domku na tle srebra wiszących w pozornym nieładzie, migoczących gwiazd. Nasz instynkt fotograficzny niestety usnął już przy ostatniej mijanej planecie. Poza tym widok umęczonego oblicza, witającego nas w progu, cierpliwego gospodarza schroniska kazał nam jak najszybciej zadokować w łóżku. Wdrapaliśmy się szybko na poddasze i wśród labiryntu marzeń sennych innych turystów, dobrnęliśmy do naszych miejsc. Zalegliśmy prawie bez siły.
Leżąc w kokonach śpiworów wsłuchiwaliśmy się w odgłosy nocy. Dobierały się do nas nie tylko spoza otwartego okna, które w gęstej atmosferze jedenastołóżkowej sali było zbawieniem. Jak to bywa w takim tłumie zawsze znajdzie się jakiś "muzyk". Zagłuszał skutecznie swą monotonną hiphopową melodią wejście do falujących ogrodów Morfeusza.
Zanim zmęczenie pokonało i tę przeszkodę, dało się jeszcze słyszeć dobiegające z daleka ryczenie jeleni. Brzmiało wyjątkowo mrocznie i złowieszczo. Wreszcie była już tylko ciemność...
Aż do samego świtu! Mroźnego i surowego. Cud narodzin nowego dnia w takim miejscu jest nie do opisania. Szczególnie dla takich mieszczuchów jak my. Sprawnie i szybko ogarnęliśmy się w spartańskich, ale jakże rewelacyjnych warunkach. Przygotowaliśmy się do porannej kawy ze śniadaniem. Tego ranka nasz instynkt fotograficzny tylko trochę zaspał. Jak tylko udało nam się przywrócić przytomność odpowiadając sobie na pytanie kim jesteśmy i co tu robimy - natychmiast wyszliśmy na zewnątrz. Czyniliśmy swą, jakże przyjemną, powinność fotografowania wszystkiego co tylko nas otaczało. Jeszcze po drodze, zbiegając ze schodów, natknęliśmy się na żałosne miauczenie kota, którego pysk i wzrok zdradzał dawne spotkanie z jakimś nieprzyjaznym duchem tych okolic.
Kot wyszedł bocznym wyjściem i natychmiast podążył swą ścieżką, nie oglądając się ani razu. Ten koci wzrok, zagadkowy w swym pragnieniu przemówienia ludzkim głosem i niemocą z tego powodu, wyjątkowo nam utkwił w pamięci. Może chciał powiedzieć, że z tego miejsca Wielki Wóz jest ładniejszy? A może próbował nas przed czymś ostrzec? To już pozostanie na zawsze kolejną izerską tajemnicą.
Nie wiem jak długo fotografowaliśmy. Zamroczył nas krajobraz tej planety, na której w nocy wylądowaliśmy. W dodatku to nie był koniec atrakcji! W niezwykłej sali jadalnej, w klimacie tysięcy pozostawionych śladów ludzi, zamkniętych w przeczytanych książkach drzemiących na kilometrach regałów, czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Śniadanie! Naleśnikowe, dla którego warto było przelecieć pół galaktyki. To była kulinarna podróż do wyjątkowych obszarów astronomicznej rozkoszy.
Jeszcze pamiątki, ostatnie spojrzenie i nadszedł smutny czas powrotu. Trzeba było zarzucić na plecy kilogramy z nadzieją, że może choć w dzień grawitacja nie będzie wymagająca. Okazało się, że niestety - nie ma co liczyć na przychylność gwiazd w tym temacie. Piękna, słoneczna pogoda i wspaniała widoczność trochę osłodziły nam trudy powrotnej drogi. Jesienne krajobrazy urzekały swą niepowtarzalną impresją. Białe kropki muchomorów, jak gwiazdozbiory urozmaicały krajobraz traw i lasów. Przypominały nieuchronnie o nadchodzącej zimie. Szliśmy upajając się okolicą, i tylko od czasu do czasu ciszę mącił szum przemykających rowerów.
Spoglądaliśmy też w niebo, czy aby jakaś gwiazda nie zapomniała się schować przed Słońcem. Nie było żadnej. Teraz, za dnia na niebie królowały samoloty brutalnie rysując taflę błękitu.
Dotarliśmy do miejsca startu. Kilka grupowych zdjęć i chwila na gofry i kawę. Ogarnął nas żal, że wyprawa się skończyła i trzeba wracać. Będziemy pamiętać o tej wspaniałej przygodzie. Zapamiętaliśmy dokładnie drogę powrotną, bo za miesiąc, rok, albo pół znowu będzie nas wiodła - w drugą stronę. W tamtym miejscu Wielki Wóz jest ładniejszy.
Tagi: · wędrówki · ciemne niebo · obserwacje astronomiczne
Linki: · Wyprawa na Słońce · Planety dla karzełków · Śladami Małego Księcia · www.lsf.legnica.pl · www.facebook.com/LSFLEGNICAPL
© Góry Izerskie 2006-2023
http://www.goryizerskie.pl