Napisany: 2010-10-14
Dzień w prewentorium rozpoczynał się od mycia i ścielenia łóżek. Nieraz wykorzystywałam moją Rózię, która niby się wadziła, ale zaraz zgadzała się zrobić coś za mnie. Łóżka były metalowe; prześcieradło na materacu musiało być idealnie naciągnięte, poduszka wzruszona, a kołdra złożona na baczność. Często uczestniczyłam z Rózią w komisji sprawdzającej porządek. Jak coś było nie tak od razu robiłyśmy "pilota" i trzeba było ścielić od nowa. Pomaganie na stołówce, np. podawanie talerzy do stołu, było traktowane jak wyróżnienie. Można było popisać się swoją sprawnością i zebrać pochwałę od wychowawców.
Potem oczywiście lekcje i drugie śniadanie. Zawsze było jabłko. W godzinach 10-11 w pobliskiej kopalni kwarcu wysadzano dynamitem skały i w tym czasie zabraniano nam wychodzenia na dwór. Po szkole był obiad, a po obiedzie spacer. Po południu odrabianie zadanych lekcji. W ciepłe miesiące bawiliśmy się przed budynkiem. Mimo, że nie było żadnych atrakcji jak to na dzisiejszych placach zabaw, zawsze znaleźliśmy sobie zajęcie. Budowaliśmy szałasy, graliśmy w kręgle – bardzo tę grę lubiłam, bo byłam najlepsza.
Na dziś wystarczy. W pracy miałam zły dzień, a jeszcze te bardzo smutne wspomnienia...
Wieczorem na świetlicy wychowawcy rozkładali koce na podłodze i dzieci siadały przed telewizorem. Z jednej strony dziewczynki, a z drugiej chłopcy. Oglądaliśmy dobranockę i dziennik telewizyjny. Śpiewaliśmy piosenki. Potem szliśmy na swe piętra do pokojów. Myliśmy się, a podczas wieczornej modlitwy, klęcząc na kolanach przy łóżku zwróceni w stronę okna, prosiliśmy Boga o litość. Nieraz moja Rózia zamiast się modlić łachotała mnie leżącą w łóżku. Wychowawczyni wpadała do pokoju, zapalała światło, wołała "Co tu się dzieje?", a to tylko Rózia się "modli". Czasem było odwrotnie: ja łachotałam Rózię, a w razie wpadki udawałam, że się modlę.
Pamiętam kiedy Piotr, syn kierownika przyjechał na niedzielę i grał nam na fortepianie. Jego mama, Pani Celinka, zasłoniła mu dłońmi oczy, a on grał dalej. Przytuliła go i była z niego bardzo dumna. Kierownikowa była ciepłą, spokojną osobą. Zawsze powtarzała, że wszyscy jesteśmy jej dziećmi. Kochała nas bezwarunkowo. Zawsze mogliśmy liczyć na jej dobre słowo. W czasie choroby któregoś dziecka, potrafiła czuwać przy nim do późna w nocy. Do pokoju wsuwała się Pani Maria i prosiła Panią Celinę by poszła spać, że ją zmieni. Rano przyjeżdżał lekarz.
Do prewentorium, przywożone były dzieci z różnych środowisk. Przeważnie były to bardzo biedne dzieci. Groźna Pani Maria wyszukiwała dla nich ubrania i buty. Sprawdzała, czy nie mają wszy. Zlewała głowy niebieskim preparatem, owijała podartym prześcieradłem, a potem je zmywała, wyczesywała włosy i sprawdzała, czy wszystkie wszy zdechły. Raz nawet, kiedy zezłościła się na nas, zlała głowy wszystkim. To było okropne.
Wczesna zima. W środku w jasnej kurteczce stoję ja, po mojej lewej stronie stoi Rózia, z boku zdjęcia Pani Maria, przy niej pies, a nad jego głową Olka (fot. archiwum M. Pietraszewskiej)
Co jakiś czas robiono nam szczepienia próby gruźliczej, żeby sprawdzić, czy jesteśmy odporni na tę chorobę. Pamiętam dziewczynkę, której ze szczepionki zrobiła się ogromna i głęboka rana. Pani Maria bardzo to przeżyła.
Często zdarzały nam się różne zranienia. Nieraz widziałam zakażenie i czerwoną linię na skórze. Leczenie polegało na moczeniu rany w gorącej wodzie by rozpędzić zakażenie. Kiedy odwiedzał nas lekarz, oglądał nasze zadrapania, badał, przepisywał leki, a potem nad wszystkim czuwała Pani Maria.
Gdy przyszła zima, śnieg zawiewał okna na parterze do połowy. Budynek cały był skuty lodem. Kierownik z żoną wsłuchiwali się w prognozy pogody. Potem się naradzali. Następnego ranka stary żuk jechał do Świeradowa-Zdroju albo do Szklarskiej Poręby po zaopatrzenie, żeby wystarczyło jedzenia na dłuższy czas. Zamykaliśmy się w budynku i przeczekiwaliśmy trudny czas. Niekiedy całymi tygodniami nie wychodziliśmy na dwór. Natomiast w budynku zawsze było ciepło. Dzieci jak to dzieci – chorowały, a Pani Celinka z Panią Marią na zmianę nie spały po nocach.
Długimi wieczorami, dziewczynki szyły, szydełkowały i robiły na drutach ubranka dla lalek. Haftowały i obrębiały szydełkiem chusteczki. Do dziś pamiętam udzielane przez Panią Marię instrukcje jak wyciąga się nitki z serwetki. Powstawały prawdziwe dzieła sztuki.
W prewentorium były dwa koty. Jeden był rudy, uwielbiał ganiać drugiego po nocy, po piętrach, robiąc tym samym pobudkę w całym budynku. W moim pokoju spała dziewczynka, która koty chowała pod kołdrą. Tak skutecznie, że pewnego dnia kotka okociła się w jej łóżku. Reakcja Pani Marii była gwałtowna...
Matka czasem zabierała mnie na weekend. Czekamy na autobus PKS. W zimę kursował raz dziennie do Świeradowa i z powrotem. Kiedy trasę zasypał całkowicie śnieg - nie kursował (fot. archiwum M. Pietraszewskiej)
Bardzo doskwierała nam tęsknota za rodzinami. Brakowało nam naszych rodziców. Czekaliśmy na listy. Dzieci, które nie dostawały poczty patrzyły z zazdrością na listy do koleżanek i kolegów. Każde z nas przeżywało rozłąkę na własny sposób. Czasem przychodziły paczki ze słodyczami lub owocami. Trzeba było je chować głęboko w ubraniach, bo szybko ginęły. Ale czy można się dziwić?
Raz w tygodniu kąpaliśmy się pod prysznicem. Dziewczynki wszystkie nago co wywoływało pewne emocje. Zbierane od nas zabrudzone ubrania prano wszystkie razem. Potem wychowawca wyciągał z kosza nieuprasowane i pytał "Czyje?". Trudno było rozpoznać własne. Zmieniały kolor, kształt, były za mocno sprane i skurczone.
Umarł kierownik. Pani Celinka bardzo płakała. Pogrzeb odbył się we Wrocławiu. Jako delegację wybrano czwórkę dzieci. Nie wiem dokładnie dlaczego właśnie ja znalazłam się w tej czwórce. Chyba chodziło o moje białe rajstopy... Pojechaliśmy z kilkoma wychowawcami starym żukiem. Nie potrafię przywołać w pamięci cmentarza. Widzę tylko ludzi, patrzących na nas z litością i współczuciem. Nie wiem czy dlatego, że straciliśmy opiekuna, czy z uwagi na nasze gruźlicze piętno. Po pogrzebie wszyscy udaliśmy się do domu starszego syna kierownika. Jak wspominałam miał własną rodzinę, był lekarzem i miał piękny dom. W pokoju stały bardzo stylowe meble, a na podłodze leżało prawdziwe futro z zachowaną całą głową jakiegoś zwierza. Stół uginał się od smakołyków. My, dzieci, choć siedzieliśmy przy stole za nic nie dawaliśmy się namówić na jedzenie. Dopiero kiedy dorośli wyszli do innych pokojów rzuciliśmy się do pałaszowania wszystkiego naraz. Nie mogliśmy zlokalizować chleba! Zastąpiono go chrupkim pieczywem.
Po powrocie z pogrzebu nie było już tak samo...
© Góry Izerskie 2006-2023
http://www.goryizerskie.pl