• start » Góry Literackie » Kopia samego siebie
Napisany: 2022-09-01
Pocztówki z wakacji — małe podróże zaklęte w kadrze
W latach osiemdziesiątych, kiedy jeździło się na urlop (jeśli się jeździło), to albo nad morze, albo nad jeziora, albo w góry, albo do sanatorium. Pieczołowicie zbierałem wówczas pocztówki. Jako ośmiolatek niewiele miałem za sobą podróży: dwa tygodnie w sierpniu spędzałem zwykle w zakładowych ośrodkach wypoczynkowych: nad Mauszem albo w Borucinie. Musiałem liczyć na to, co przynosił listonosz. Nie było wtedy Instagrama i Facebooka, więc gdy ktoś chciał się pochwalić gdzie akurat odpoczywa, jak fantastycznie się czuje, ewentualnie podzielić się zmiennymi nastrojami chmur i deszczów — przysyłał pocztówkę. Czasem też rodzina albo przyjaciele rodziców oddawali mi widokówki zalegające w domowych kątach, niczym przepełniona skrzynka pocztowa. Prawdziwymi relikwiami były widokówki z zagranicy — intensywniejsze, barwniejsze, słoneczniejsze... Tyle, że za granicę mało kto wyjeżdżał. Przyjmowałem zatem krajowe pocztówki, z wyblakłego kraju, z nie mniejszą radością. Szukałem nazw miejscowych na mapie Polski albo w atlasie samochodowym (mieliśmy taki, choć nie było w domu auta). Długie to niekiedy były poszukiwania, ale rosła liczba miejsc, które potrafiłem umieścić na mapie i w wyobraźni.
Stąd też wiedziałem, gdzie jest Stegna, a gdzie Szklarska Poręba. Nie miałem pojęcia natomiast o historii tych miejscowości. Ani o tym, że Polacy się różnią tam i tu, że nie są wszyscy jednakowi jak w szkolnej czytance. Wówczas wszystko miało utarte standardy, które przyjmowałem za oczywistość jak marki samochodów na parkingu przed blokiem: poloneza, syrenkę, dużego fiata, malucha, ładę, starą skodę... Tylko toyota wyglądała w tym towarzystwie podejrzanie.
W tamtych czasach pocztówki były artefaktami z innych światów, ocalałymi elementami z rozbitej mozaiki. Dziś już nie zbieram pocztówek. Współczesny przesyt obrazów, który przyszedł z fotografią cyfrową, zabił chęć posiadania widokówki. Będąc ostatnio w standardowym miejscu wypoczynku, odgrzebałem w internetowych zasobach przewodnik Stanisława Bełzy po Górach Olbrzymich z 1898 roku.
Już wówczas Szklarska Poręba była po prostu miejscem turystycznym: „Znajdujemy się w dolinie Schreiberhau, szerokiej, ludnej i długiej. Życie wre i kipi w tej dolinie, znać, że tu stale mieszkają całe setki przejezdnych, że to stacya klimatyczna większych rozmiarów. Tak rzeczywiście jest; nadmiar bowiem gości nie mogących pomieścić się w okolicy Hirschberga i Warmbrunn, tu przepędza całe lato. Spotykasz też ich na każdym kroku, pieszo, w powozach i na koniach, a na werandach hotelowych, w godzinach popołudniowych, masz ich całe tłumy.” Sto dwadzieścia pięć lat później, zamiast powozów i koni — auta, i jeszcze więcej ludzi, budynków, inwazja oscypków i góralszczyzny. No, i bliskie Czechy. Dostępne pieszym szlakiem albo pociągiem do Liberca. Wiele wycieczek autobusowych — nie tylko w kierunku czeskich skalnych miast, ale i niemieckiego Drezna i na Górne Łużyce.
Kilka razy pisałem o Karkonoszach w aurze wiosenno-zimowej, w aurze letnich wakacji nie jestem w stanie o nich nic wartego uwagi napisać. Może dlatego, że w wędrówkach na mrozie zostawało się sam na sam z górami. Chciało się więc powielać, utrwalać siebie na tle tam. Latem wysiadając z wyciągu i ruszając w kierunku Śnieżnych Kotłów ma się wrażenie, że samemu jest się kopią, choć pięknie jest tam jak zawsze. I może właśnie to zawsze jest jakimś fundamentem?
© Góry Izerskie 2006-2023
http://www.goryizerskie.pl