ciasteczkaWażne: Pozostawiamy ciasteczka. Przeglądając nasz serwis AKCEPTUJESZ naszą politykę prywatnościOK, schowaj.

 

Magazyn Kulturalno-Krajoznawczy GÓRY IZERSKIE

GÓRY IZERSKIE na wyciągnięcie ręki
 

• start  » Było  » Święto u Królowej Lodu

Napisany: 2017-01-03

Święto u Królowej Lodu

Kapryśna Śnieżka, 26 grudnia, gości strząsała wiatrem

Biała nieprzystępna dama... Śnieżka (fot. K. Tęcza)

Poniedziałek po Bożym Narodzeniu postanowiłem rozprostować kości i wejść na najwyższą górę Karkonoszy. Zapragnąłem przesłać ze szczytu życzenia. Pogoda nie była najlepsza, ale postanowienia świąteczne należy wypełniać. W Karpaczu nie miałem najmniejszych problemów ze znalezieniem miejsca parkingowego. Chociaż wyciąg kanapowy na Kopę obłożony był niemal w stu procentach. Miłośnicy narciarstwa korzystali z tras zjazdowych prowadzących do Białego Jaru.

Pogoda zdawała się być nieco lepszą niż w Kotlinie Jeleniogórskiej. Nie czuć było wiatru ani zimna, nie było dużo śniegu. Prawdę mówiąc – poza trasami zjazdowymi nie było go wcale. Pod wyciągiem – nie miałem ochoty we święta męczyć się wchodzeniem na Śnieżkę od samej podstawy – nawet nie było tłoku. Do kasy ogonek na ledwie kilka osób. Zadowolony, tak od niechcenia zapytałem czy ostatni kurs na dół będzie planowo. "Wyciąg nieczynny" – usłyszałem. Ze względu na silny wiatr (z tendencją rosnącą) na górnej stacji unieruchomiono kolejkę. Wyciągi narciarskie chodziły normalnie, ale one docierają znacznie niżej.

Taki obrót sprawy pokrzyżował mi plany. Wejście na Królową Sudetów wymaga znacznie więcej czasu niż przejechanie połowy drogi w krzesełku. Nie zamierzałem jednak odpuszczać. Ruszyłem w stronę kasy biletowej KPN, gdzie wymieniłem kilka zdań z bileterem. Otrzymałem istotne informacje: trasa jest mocno oblodzona i ogólnie "zaczyna być nieciekawie". Po namyśle postanowiłem, w razie pogorszenia pogody, zwyczajnie zawrócić.
Czarny szlak do Białego Jaru był niemal pusty. Wielu z tych, którzy wyszli z domu, dobrze się przygotowała: prawidłowo ubrani, na butach raki, w plecakach odzież na zmianę. Niestety część, prawdopodobnie wypoczywający w Karpaczu nizinnicy, szli w miejskim obuwiu, niektórzy w adidasach, bez żadnego bagażu. Wybrali się na spacerek. "Byleby tylko nic im się nie stało...", pomyślałem.

Tego dnia w Białym Jarze lawiny raczej nikomu nie zagrażały, ale zakazu nie można NIGDY lekceważyć (fot. K. Tęcza)

Początkowy odcinek szlaku nie sprawiał większych trudności. Z przybywającymi metrami niestety rzeczywiście "zaczęło się robić nieciekawie". Pojawił się zmrożony śnieg, a mroźny wiatr utworzył na nim warstwę lodu, na której trudno się było utrzymać w pionie. Każdy starał się iść krawędzią szlaku wykorzystując wystające kamienie i nieprzysypaną śniegiem trawę. Moje tempo marszu zmalało niemal trzykrotnie.

Wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie ongiś stał pomnik ofiar największej tragedii w Karkonoszach. Lawina zimą 1968 roku porwała w Białym Jarze grupę turystów, z których 19 zginęło pod śniegiem. Mimo że obelisk wzniesiony został ze solidnych granitowych bloków, zabrała go kolejna lawina. Dlatego co roku w sezonie zimowym górołazów wita tutaj tablica informująca o zamknięciu szlaku prowadzącego do Strzechy Akademickiej.

Krótki odpoczynek dał nieco wytchnienia. Na Kopę pozostał mi 1 km, zaś na Równię pod Śnieżką – drugie tyle. Kolejne tabliczki wskazywały pół godziny marszu na Kopę i godzinę dwadzieścia na czubek Karkonoszy. Tyle, że czasy liczone są dla wędrówek letnich. W takim zimowym dniu jak 26 grudnia 2016 r. należy je przemnożyć przez…, no właśnie przez ile: dwa, trzy, a może jeszcze więcej? To się miało dopiero okazać, ale wiedziałem, że nie będzie lekko.

Dalsza droga wymagała wzmożonej uwagi. Śnieg skrywał warstwę lodu. Tym razem nie mogłem się rozglądać by podziwiać krajobraz. Całą uwagę skupiłem patrząc pod nogi. Chociaż po chwili pogoda uwolniła mnie od dylematu – świat zasnuła siną mgłą. Zaraz zresztą ujrzałem majaczący budynek górnej stacji wyciągu na Kopę. Wyglądał jak ukryta za zboczem szopa. Dopiero gdy podszedłem bliżej, nie miałem wątpliwości gdzie jestem. Obok stał samochód obsługi. Dodało mi to nieco otuchy. Skoro dali radę dojechać tu autem, to pewnie dalej nie jest bardzo źle. Szybko okazało się jak bardzo się myliłem. Załoga wyciągu przyjechała tu przecież z samego ranka. Kiedy ja się pojawiłem na górze nie widać było już nawet śladów kół. Wszystko zmiótł wiatr, z minuty na minutę bardziej porywisty.

Od górnej stacji wyciągu na Kopę nie było lekko (fot. K. Tęcza)

Ludzi na szlaku było coraz mniej. Pod nogi trzeba było patrzeć jeszcze uważniej. Nie było wydeptanego tropu. Powolutku, noga za nogą, na szczęście znacznie łagodniejszą drogą, zmierzałem między ośnieżoną kosodrzewiną do rozwidlenia dróg. Przyszło mi do głowy, by może spróbować kierunku do Lučni boudy, a dopiero od niej ruszyć na Śnieżkę. Po namyśle porzuciłem takie pokusy. Przecież nie było już rano, więc aby zdążyć przed zmrokiem nie mogę wydłużać sobie trasy. Pchaniem się po ciemku osiągnąłbym tylko szczyt głupoty.

Zatem dalej w stronę Równi! Zza mgły najpierw wyłonił się ten brzydki budynek, a po chwili dostrzegłem schronisko. "Nie ma co. Trzeba wejść i się nieco zagrzać", postanowiłem. Zamówiłem ciepły napar, a z plecaka wyciągnąłem dodatkową kurtkę, rękawiczki i czapkę. Okutałem się jak na Syberię, ale warunki nie pozostawiały wyboru. "Będzie nieciekawie", potwierdziłem w duchu słowa biletera. Po herbacie wyszedłem na wiatr, który postanowił mnie zepchnąć ze schodów. "Ładnie się zapowiada...". Podobnych do mnie desperatów wiatr ściągał z drogi. Jak to dobrze, że szlak jest ogrodzony barierkami. Rzutem oka skwitowałem niefrasobliwość turystów wracających ze Śnieżki Drogą Jubileuszową. Jest przecież zamknięta nieprzypadkowo – kiedy tam zawieje wiatr, nie ma się czego chwycić. Człowiek leci w przepaść.

Sprawdziłem czas. Okazało się, że jeśli nic złego mnie nie spotka – zdążę przed zmierzchem wejść i zejść z góry. Nie było więc czasu do stracenia. Ostrożnie, bo zakosy miejscami pokrywał lód, ruszyłem. Tam, gdzie leżał śnieg nie było źle. Gdzie go brakowało – bez łańcuchów nie było mowy o przejściu bez wywrotki. Wiatr nieco przycichł, a to pozwoliło na miarowe wspinanie się pod górę. Naciągnąłem na głowę kaptury obu kurtek. Łańcuchy coraz bardziej obrośnięte były lodem. Musiałem odbijać z nich narosłe szkło, by móc się bezpiecznie złapać. Rękawiczki szybko przemakały, ale bez łapania łańcuchów, nie było dalszego marszu. Wzmagający się wiatr momentami porywał tak mocno, że czułem się uwieszoną na łańcuchach chorągiewką. Na szczęście do wierzchołka pozostało już tylko kilkadziesiąt metrów. Gdyby było więcej – pewnie bym zawrócił. Widok talerzy upewnił mnie, że że się uda.

Na wierzchołku Śnieżki widoki jak z mrocznego filmu: mgła, lód i urywający głowę wiatr. Tylko kaplica św. Wawrzyńca wyglądała majestatycznie (fot. K. Tęcza)

Cały wierzchołek okazał się lodowiskiem. Po kilku minutach byłem przy zamkniętych drzwiach spodka. Potrzebowałem zacisznego miejsca na chwilę by odsapnąć. Aby dotrzeć ku tylnemu wejściu do środkowego dysku, poruszałem się niemal na czworaka. Kogoś, kto się zachwiał wiatr pociągnął kilkanaście metrów. "To nie żarty – trzeba jak najszybciej wracać na dół. Robi się zbyt niebezpiecznie", uznałem. Jak usłyszałem na dole: wiatr wykazywał tendencję nasilającą. Wiało ponad sto na godzinę.
W osłupienie wprawił mnie widok biegającego pieska. Przyszedł z dziewczynami rozmawiającymi po czesku. Tak, Czesi często zabierają z sobą psiaki. Mają ułatwiony dostęp na dach swego państwa. "Ale czy dzisiaj?", zastanowiłem się na sensownością zabierania w taką pogodę psa.

Zrobiłem kilka zdjęć, nagrałem krótkie wideo, na którym słychać, a nawet widać wycie wiatru. W pośpiechu wykonałem to, po co tutaj wlazłem – przekazałem życzenia świąteczne. Nie miałem co prawda pewności, czy w takich warunkach dotrą do adresatów. Nie było jednak czasu na rozważania – trzeba było się szybko ewakuować. "Robi się nieciekawie", znów przypomniałem sobie przestrogę. Zbyt nieciekawie.
A droga powrotna okazała się znacznie trudniejsza, niż podejście. Łańcuchów nie mogłem wypuścić z rąk. Wiatr ścinał z nóg, a lód pozbawiał równowagi. Zbytnio się jednak nie spieszyłem. Wolniejsze tempo gwarantowało większą uwagę, a tylko to zapewniało minimum bezpieczeństwa. Chciałem przecież dotrzeć cały...
Przed schroniskiem na Równi pod Śnieżką wiatr bardzo przybrał na sile. Idący przede mną turyści runęli na ziemię i zaczęli się zsuwać ze szlaku. Na szczęście były barierki, więc mieli czego się schwycić.

Skute lodem łańcuchy ratowały groźną sytuację. Bez nich wejście na Śnieżkę byłoby nierealne (fot. K. Tęcza)

Do mej głowy powrócił pomysł dotarcia do Loučni boudy. Wybił mi go jednak zegarek. Dałem spokój i wracałem trasą wejściową. Na rozdrożu z drogą w stronę Strzechy Akademickiej wybrałem właśnie ten kierunek. Nie miałem ochoty schodzić oblodzonym szlakiem przez Biały Jar. Okazało się, że dobrze zrobiłem. Śliska droga wymagała naprawdę dużej uwagi. Zwłaszcza ostatni odcinek przed schroniskiem. Dlatego dalej poszedłem nie na Polanę lecz szlakiem prowadzącym w stronę dolnej stacji wyciągu. Tam było znacznie więcej śniegu. Topiąc się tworzył mokrą masę, ale nie był taki śliski.

Po drodze skonstatowałem, że zamknięty z powodu zagrożenia lawinowego łącznik szlaków do Białego Jaru z tej strony nie miał żadnych tablic informujących o zakazie wejścia.
Schodząc, z każdą minutą upewniałem się, że dotrę do Karpacza przed zmrokiem. Wkrótce dostrzegłem znajomą budkę biletową, a po chwili byłem przy wyciągu. Wystarczyło już tylko odnaleźć auto i w jego ciepłym wnętrzu powrócić do domu.

Podsumowałem wypad: w niespełna sześć godzin pokonałem 16 km, podchodząc pod górę ponad 800 metrów i tyle samo w dół. Całkiem nieźle. Chociaż trzeba uczciwie powiedzieć, że momentami było ciężko, nawet bardzo.

Krzysztof Tęcza

Tagi: · relacja z wędrówki · zima · trasy turystyczne

© Góry Izerskie 2006-2023

http://www.goryizerskie.pl

kontakt redakcja facebook prywatność spis treści archiwum partnerzy też warto

 

 

 

Polecane: regały magazynowe plomby gwarancyjne montaż haków holowniczych sprzątanie Wrocław